1
Muchowe bassy i ostatnie światło dnia
Napisane przez
Kuba Standera
,
13 wrzesień 2013
·
2144 Wyświetleń
Troszkę jest zaległości, tematów wisi kilka, a nie mam kiedy poklepać w klawiaturę. Dawno nie miałem tak intensywnego okresu wędkarsko. Świadomość nadciągającej zimy mobilizuje do dwóch, czasem nawet i 3 wypadów dziennie, przetykanych domowymi obowiązkami, odbieraniem dzieci ze szkoły itd. Praktycznie każdą noc od dobrego miesiąca kończę z wygwieżdżonym niebem nad głową, słuchając jak nocne patki budzą się do życia.
Wydeptuję już ścieżki w niektórych miejscach, natrafiam na swoje ślady nie skrzyżowane ze śladami innych ludzi - tam gdzie mogę dotrzeć kajakiem mało kto jest w stanie dojść brzegiem. W zasadzie całe życie podporządkowałem przypływom i odpływom, które niczym oddech gigantycznego stwora napełniają zatokę życiodajną wodą.
Eksplozja życia trwa w najlepsze. Drzewa uginają się od czerwonych jabłek, żywopłoty czernią się jeżynami, dzięki czemu gdy wracam do domu czasem wita mnie zapach świeżo upieczonego przez żonę jeżynowego placka... Polecam
Niby ryb łowię dość mało, raptem kilkanaście bassów w tym sezonie, jednak - to pierwszy sezon nad oceanem, zrozumienie tego zajmie mi jeszcze długie lata. Cieszą bardzo mnie te mizerne wyniki, a najbardziej - ich powtarzalność. Pewnie gdybym był bardziej dożarty byłoby lepiej, choćby wczoraj, gdy psa wsadzałem na kajak (a co, pływamy razem ) na końcu plaży coś się chlapało,z dużą szansą - bassy. Jednak klejące się powieki i świadomość nieuchronnej pobudki o 7.30 były silniejsze.
I tak właśnie przechodzimy do muchowania za morskimi bassami. Do czego się to sprowadza? Moim zdaniem, głównie do świadomej rezygnacji Z wielu złowionych ryb. Ile razy będąc z muchówką wiedziałem, ze gdybym wybrał korbę, to spokojnie coś by się działo. Dziesiątki razy podawałem muchy rybom na płytkiej wodzie, śmigał im nad głowami jak wściekły, aż w końcu zirytowane moją natarczywością odpływały w błękit. W sumie, gdyby to zebrać razem - setki godzin wydeptane nad wodą, gdzie cały czas miałem mocne przeczucie, ze wystarczyłoby gumą szurać a "coś by się działo".
Świadomie rezygnowałem ze złowienia ryb, by choć trochę przybliżyć się do złamania kodu, rozwiązania zagadki - złowienia bassa na muchę. O ile z korbą nad wodą powoli nabieram pewności siebie, o tyle gdy stoję z muchówką w ręce, przede mną kilometry plaży, wicher, piach i ... brak pomysłu, gdzie, co i jak.
Przeczytałem już z dobre set stron o łowieniu bassa na muchę. Doświadczenia z Morza Śródziemnego, Holandii, Walii czy Irlandii - i za każdym razem wydaje się mi, ze wiem jeszcze mniej niż chwilę wcześniej.
Dla mnie jest to łowienie bardzo trudne, wymagające precyzyjnych, często dość dalekich rzutów, czasem w miejscach gdzie nijak można się z muchówką obrócić.
A sukcesy?
Wielokrotnie ryby odprowadzały mi muchy praktycznie pod nogi. Kilka mocnych szarpnięć linką podniosło mi ciśnienie, jednak - nie przekładało się to na złowienie ryby.
Do ostatniego weekendu. Zirytowany prawdziwym tłokiem na najlepszych miejscach, gdzie czasem towarzyszyło mi w łowach i pod 10 osób wrzuciłem się na kajak. Dryfuję sobie grzecznie wzdłuż brzegu i co widza moje oczy? 12 ludków kisi wodę, mieli, wszyscy jak w transie - na Black Fiiishe. Opad przewielebny dotarł i na wyspy i nawet jest skuteczny. Problem w tym, że słabo się mi uśmiecha taki tłumek, więc wiosła w łapki i omijam ich szerokim łukiem, stając na kotwicy set metrów za nimi.
Śmigam sobie muchą, śmigam, leniwie sączy się czas. Po kilku godzinach widzę ze łaskawcy się zbierają i suną pewnie w inne, "tajne" miejsce. Pływ zwalnia, woda ciecze już ledwo ledwo. Mija chwila i zaczyna obracać mi kajak - prąd nadchodzącego powoli przypływu. Przestawiam się, kotwiczę przez druga burtę.
Zmieniam sandeela na dość sporawego flatwinga i korzystając z lekkiego wiaterku wysyłam go na dość sporą odległość - w stronę brzegu. Ostre poszarpane skały schodzą do wody, pod nimi - o dziwo - piaszczyste dno. Prowadzę muchę bardzo powolnymi skokami, pozwalam by leniwy nurt wykonywał za mnie robotę. Skok, skok, lekko dryfuje. Gdy zamierzam kolejny raz pociągnąć za linkę z drugiej strony mam zdecydowane szarpnięcie. Ryba zassała muchę i dość ostro szarpie wędką, wybierając z palców trochę linki. Micha się mi cieszy, choć ryba nie powala rozmiarem i dość szybko kapituluje pod mocą #8.
Oczom nie wierzę - wreszcie, udało się, pierwszy bass na muchę!
Szybko odhaczam drania, wypuszczam i w najlepsze łowię dalej. Woda pędzi coraz szybciej, muchę prowadzę coraz wolniej i gdy już mam prawie prostą linkę, zniesiona poniżej mojego kajaka - kolejne szarpnięcie, tym razem zdecydowanie mocniejsze. Kilka sekund bujania i... smętny luz. Spięła się blać jedna...
Nurt niezbyt umożliwia dalsze łowy, zwijam się na przystań, pakuję kajak na dach i sunę na drugą stronę zatoki.
Z mocno podbudowana pewnością siebie dryfuję w okolicy miasta, z ulicy idącej wzdłuż brzegu co pewien czas trąbi na mnie ktoś z wędkarzy, a ja usiłuję w lejącym deszczu dołowić kolejną rybę. Gdy rzucam za spore "drzewko" z morszczynu widze za muchą srebrny błysk boku. Chwilka dryfu, dwa krótkie szarpnięcia i wielkie nic, brak zainteresowania. Wiatr zmienia się na wschodni i w zasadzie mam po łowieniu, rzuty sa bardzo trudne, pieprzy się mi to wszystko. Zapinam muchę o przelotkę i sunę wzdłuż brzegu. Gdy uznałem, że "miejsce" jest dogodne i czas pośmigać jeszcze chwilkę, kątem oka widzę wielki, szaro - niebieskawy cień wpływający na płyciznę. Zastygam w bezruchu, ryba mija mnie "na żyletki" i oniemiały spoglądam na największego bassa jakiego widziałem do tej pory. Dobrze powyżej 70cm, z szansą na 8 z przodu. Oczywiście natychmiast w stronę gdzie oddaliła się ryba śmigam muchami, nie przynosi to jednak jakiegokolwiek skutku. Trochę zgalareciały wiosłuję do brzegu, na dzisiaj wystarczy mi wrażeń.
Ale
Wspomnienie tej ryby dość mocno skoncentrowało moją uwagę na tym odcinku. Leżący po za główną trasą pielgrzymek, dostępny raczej z łodzi, mimo ze aż krzyczy - "tu są ryby", nigdy zbyt wielu amatorów nie miał, choć słynie z grubych ryb kręcących się w okolicy. Ludzie wygodni się porobili, jak trzeba gdzieś drzeć po krzorach kawał drogi to się nie chce, wola kisić w nastu z drugiej strony...
Pilnuję tego miejsca i co wieczór składam wizytę. Za każdym razem coś się dzieje, stuknięcia, puknięcia, bujnięcia na lince, jednak jeśli ma jakieś wyniki to raczej na korbę niż na muchę.
Wygląda na to, ze ryby upodobały sobie załamanie nurtów, lekki prad wsteczny który się tam tworzy i zatrzymują się w tym miejscu przed udaniem się w dalsza drogę na rozległą płyciznę.
Kajakiem wolno rozcnam wodę, wiosłując z całej siły przed napierającym nurtem. Wreszcie dziub ze zgrzytem zarywa się w żwirze na brzegu, zeskakuje z kajaka, za mną pies, wciągam go po skałkach dość wysoko - w tym miejscu za kilka godzin będzie dobre 3 m wody.
Początkowo łowienie nie idzie - wczesny przypływ zawsze niesie mnóstwo śmiecia. Odkładam więc muchówkę i korbię, ale też nie ma to większego sensu, ilość glona w wodzie jest bardzo uciążliwa. Trochę porzucałem, trochę porzucałem kamieniami dla psa, by się bękart suczy wyszalał i mi później nocą nie truł nad głową.
Z resztą - w wodzie rozpoczyna się spektakl warty obejrzenia, na płyciznę wchodzi stado makreli. Gonią drobnicę, aż fruwa. Tylko ptaki, zrażone moją bliskością, w oddali czatują na wodzie, z nadzieję ze sobie pójdę, nim zrobi się zupełnie ciemno.
Wreszcie - zaczynam wyciągać gumy z wody nie zamotane w zielsko. Odstawiam spin na kajak, muchówka w garść i do dzieła. Na końcu sprawdzony flatwing. W ostatnim świetle dnia wykonuję dość długi rzut (wiatr pomaga) i mucha ląduje w wodzie pod 30m ode mnie. Linka sie napina, pierwsze pociągnięcie za sznur i na drugim końcu rozpętuje się małe piekło. Branie jest bardzo agresywne, ryba od razu pruje w dół, z nurtem. Wybiera mi linkę z kołowrotka i z niedowierzaniem widze jak przez przelotki wyjeżdża podkład. Ryba za wiele się nie męczy, bo rwący nurt wykonuje za nią większość ucieczki. Wychodzę na brzeg i z pewnej pozycji na kamieniach odzyskuję powoli linkę. Nowy Vision GT terkoce wspaniałą muzykę, mi z adrenaliny powoli gały przyklejają się od wewnątrz do polaroidów, całkiem już zbędnych w zapadających powoli ciemnościach. Ryba jest spora, czuję na kiju jej masę. Wreszcie po raz pierwszy udaje się ją podnieść do powierzchni - naście metrów ode mnie spory wir na wodzie. No, lewiatana nie podniosłem, ale - jest dobrze. Jeszcze trochę szamotaniny i ślizgiem ląduje ją na mokrych otoczakach.
Radocha na maxa, paszcza się mi cieszy az prawie dyńka odleci. oceniam ja na dobre 6 funtów, +- długość jednego składu muchówki, bez może 5cm
Kilka zdjęć z flashem i wraca do wody. Gdy ją reanimuję, dzwoni akurat Kocmyrz, wpadł w okolicę, może na ryby? Oh yes Mister, na ryby to ja zawsze chętnie
Wydeptuję już ścieżki w niektórych miejscach, natrafiam na swoje ślady nie skrzyżowane ze śladami innych ludzi - tam gdzie mogę dotrzeć kajakiem mało kto jest w stanie dojść brzegiem. W zasadzie całe życie podporządkowałem przypływom i odpływom, które niczym oddech gigantycznego stwora napełniają zatokę życiodajną wodą.
Eksplozja życia trwa w najlepsze. Drzewa uginają się od czerwonych jabłek, żywopłoty czernią się jeżynami, dzięki czemu gdy wracam do domu czasem wita mnie zapach świeżo upieczonego przez żonę jeżynowego placka... Polecam
Niby ryb łowię dość mało, raptem kilkanaście bassów w tym sezonie, jednak - to pierwszy sezon nad oceanem, zrozumienie tego zajmie mi jeszcze długie lata. Cieszą bardzo mnie te mizerne wyniki, a najbardziej - ich powtarzalność. Pewnie gdybym był bardziej dożarty byłoby lepiej, choćby wczoraj, gdy psa wsadzałem na kajak (a co, pływamy razem ) na końcu plaży coś się chlapało,z dużą szansą - bassy. Jednak klejące się powieki i świadomość nieuchronnej pobudki o 7.30 były silniejsze.
I tak właśnie przechodzimy do muchowania za morskimi bassami. Do czego się to sprowadza? Moim zdaniem, głównie do świadomej rezygnacji Z wielu złowionych ryb. Ile razy będąc z muchówką wiedziałem, ze gdybym wybrał korbę, to spokojnie coś by się działo. Dziesiątki razy podawałem muchy rybom na płytkiej wodzie, śmigał im nad głowami jak wściekły, aż w końcu zirytowane moją natarczywością odpływały w błękit. W sumie, gdyby to zebrać razem - setki godzin wydeptane nad wodą, gdzie cały czas miałem mocne przeczucie, ze wystarczyłoby gumą szurać a "coś by się działo".
Świadomie rezygnowałem ze złowienia ryb, by choć trochę przybliżyć się do złamania kodu, rozwiązania zagadki - złowienia bassa na muchę. O ile z korbą nad wodą powoli nabieram pewności siebie, o tyle gdy stoję z muchówką w ręce, przede mną kilometry plaży, wicher, piach i ... brak pomysłu, gdzie, co i jak.
Przeczytałem już z dobre set stron o łowieniu bassa na muchę. Doświadczenia z Morza Śródziemnego, Holandii, Walii czy Irlandii - i za każdym razem wydaje się mi, ze wiem jeszcze mniej niż chwilę wcześniej.
Dla mnie jest to łowienie bardzo trudne, wymagające precyzyjnych, często dość dalekich rzutów, czasem w miejscach gdzie nijak można się z muchówką obrócić.
A sukcesy?
Wielokrotnie ryby odprowadzały mi muchy praktycznie pod nogi. Kilka mocnych szarpnięć linką podniosło mi ciśnienie, jednak - nie przekładało się to na złowienie ryby.
Do ostatniego weekendu. Zirytowany prawdziwym tłokiem na najlepszych miejscach, gdzie czasem towarzyszyło mi w łowach i pod 10 osób wrzuciłem się na kajak. Dryfuję sobie grzecznie wzdłuż brzegu i co widza moje oczy? 12 ludków kisi wodę, mieli, wszyscy jak w transie - na Black Fiiishe. Opad przewielebny dotarł i na wyspy i nawet jest skuteczny. Problem w tym, że słabo się mi uśmiecha taki tłumek, więc wiosła w łapki i omijam ich szerokim łukiem, stając na kotwicy set metrów za nimi.
Śmigam sobie muchą, śmigam, leniwie sączy się czas. Po kilku godzinach widzę ze łaskawcy się zbierają i suną pewnie w inne, "tajne" miejsce. Pływ zwalnia, woda ciecze już ledwo ledwo. Mija chwila i zaczyna obracać mi kajak - prąd nadchodzącego powoli przypływu. Przestawiam się, kotwiczę przez druga burtę.
Zmieniam sandeela na dość sporawego flatwinga i korzystając z lekkiego wiaterku wysyłam go na dość sporą odległość - w stronę brzegu. Ostre poszarpane skały schodzą do wody, pod nimi - o dziwo - piaszczyste dno. Prowadzę muchę bardzo powolnymi skokami, pozwalam by leniwy nurt wykonywał za mnie robotę. Skok, skok, lekko dryfuje. Gdy zamierzam kolejny raz pociągnąć za linkę z drugiej strony mam zdecydowane szarpnięcie. Ryba zassała muchę i dość ostro szarpie wędką, wybierając z palców trochę linki. Micha się mi cieszy, choć ryba nie powala rozmiarem i dość szybko kapituluje pod mocą #8.
Oczom nie wierzę - wreszcie, udało się, pierwszy bass na muchę!
Szybko odhaczam drania, wypuszczam i w najlepsze łowię dalej. Woda pędzi coraz szybciej, muchę prowadzę coraz wolniej i gdy już mam prawie prostą linkę, zniesiona poniżej mojego kajaka - kolejne szarpnięcie, tym razem zdecydowanie mocniejsze. Kilka sekund bujania i... smętny luz. Spięła się blać jedna...
Nurt niezbyt umożliwia dalsze łowy, zwijam się na przystań, pakuję kajak na dach i sunę na drugą stronę zatoki.
Z mocno podbudowana pewnością siebie dryfuję w okolicy miasta, z ulicy idącej wzdłuż brzegu co pewien czas trąbi na mnie ktoś z wędkarzy, a ja usiłuję w lejącym deszczu dołowić kolejną rybę. Gdy rzucam za spore "drzewko" z morszczynu widze za muchą srebrny błysk boku. Chwilka dryfu, dwa krótkie szarpnięcia i wielkie nic, brak zainteresowania. Wiatr zmienia się na wschodni i w zasadzie mam po łowieniu, rzuty sa bardzo trudne, pieprzy się mi to wszystko. Zapinam muchę o przelotkę i sunę wzdłuż brzegu. Gdy uznałem, że "miejsce" jest dogodne i czas pośmigać jeszcze chwilkę, kątem oka widzę wielki, szaro - niebieskawy cień wpływający na płyciznę. Zastygam w bezruchu, ryba mija mnie "na żyletki" i oniemiały spoglądam na największego bassa jakiego widziałem do tej pory. Dobrze powyżej 70cm, z szansą na 8 z przodu. Oczywiście natychmiast w stronę gdzie oddaliła się ryba śmigam muchami, nie przynosi to jednak jakiegokolwiek skutku. Trochę zgalareciały wiosłuję do brzegu, na dzisiaj wystarczy mi wrażeń.
Ale
Wspomnienie tej ryby dość mocno skoncentrowało moją uwagę na tym odcinku. Leżący po za główną trasą pielgrzymek, dostępny raczej z łodzi, mimo ze aż krzyczy - "tu są ryby", nigdy zbyt wielu amatorów nie miał, choć słynie z grubych ryb kręcących się w okolicy. Ludzie wygodni się porobili, jak trzeba gdzieś drzeć po krzorach kawał drogi to się nie chce, wola kisić w nastu z drugiej strony...
Pilnuję tego miejsca i co wieczór składam wizytę. Za każdym razem coś się dzieje, stuknięcia, puknięcia, bujnięcia na lince, jednak jeśli ma jakieś wyniki to raczej na korbę niż na muchę.
Wygląda na to, ze ryby upodobały sobie załamanie nurtów, lekki prad wsteczny który się tam tworzy i zatrzymują się w tym miejscu przed udaniem się w dalsza drogę na rozległą płyciznę.
Kajakiem wolno rozcnam wodę, wiosłując z całej siły przed napierającym nurtem. Wreszcie dziub ze zgrzytem zarywa się w żwirze na brzegu, zeskakuje z kajaka, za mną pies, wciągam go po skałkach dość wysoko - w tym miejscu za kilka godzin będzie dobre 3 m wody.
Początkowo łowienie nie idzie - wczesny przypływ zawsze niesie mnóstwo śmiecia. Odkładam więc muchówkę i korbię, ale też nie ma to większego sensu, ilość glona w wodzie jest bardzo uciążliwa. Trochę porzucałem, trochę porzucałem kamieniami dla psa, by się bękart suczy wyszalał i mi później nocą nie truł nad głową.
Z resztą - w wodzie rozpoczyna się spektakl warty obejrzenia, na płyciznę wchodzi stado makreli. Gonią drobnicę, aż fruwa. Tylko ptaki, zrażone moją bliskością, w oddali czatują na wodzie, z nadzieję ze sobie pójdę, nim zrobi się zupełnie ciemno.
Wreszcie - zaczynam wyciągać gumy z wody nie zamotane w zielsko. Odstawiam spin na kajak, muchówka w garść i do dzieła. Na końcu sprawdzony flatwing. W ostatnim świetle dnia wykonuję dość długi rzut (wiatr pomaga) i mucha ląduje w wodzie pod 30m ode mnie. Linka sie napina, pierwsze pociągnięcie za sznur i na drugim końcu rozpętuje się małe piekło. Branie jest bardzo agresywne, ryba od razu pruje w dół, z nurtem. Wybiera mi linkę z kołowrotka i z niedowierzaniem widze jak przez przelotki wyjeżdża podkład. Ryba za wiele się nie męczy, bo rwący nurt wykonuje za nią większość ucieczki. Wychodzę na brzeg i z pewnej pozycji na kamieniach odzyskuję powoli linkę. Nowy Vision GT terkoce wspaniałą muzykę, mi z adrenaliny powoli gały przyklejają się od wewnątrz do polaroidów, całkiem już zbędnych w zapadających powoli ciemnościach. Ryba jest spora, czuję na kiju jej masę. Wreszcie po raz pierwszy udaje się ją podnieść do powierzchni - naście metrów ode mnie spory wir na wodzie. No, lewiatana nie podniosłem, ale - jest dobrze. Jeszcze trochę szamotaniny i ślizgiem ląduje ją na mokrych otoczakach.
Radocha na maxa, paszcza się mi cieszy az prawie dyńka odleci. oceniam ja na dobre 6 funtów, +- długość jednego składu muchówki, bez może 5cm
Kilka zdjęć z flashem i wraca do wody. Gdy ją reanimuję, dzwoni akurat Kocmyrz, wpadł w okolicę, może na ryby? Oh yes Mister, na ryby to ja zawsze chętnie
- Friko, tpe, @slider@ i 3 innych osób lubią to
Bardzo ładnie Kuba!
Wszakże nie o ilość tu idzie :-)
Pozdrówka